Będzie to dość długa historia o tym, jak wyszłam z dzieckiem do przychodni 5 minut od domu, a wylądowałam z nim na pogotowiu i wróciłam 24h później. Przeczytasz też trochę o tym jak wygląda ”dziecięcy SOR” w Sztokholmie i jak wyglądała diagnostyka miesięcznego dziecka z podejrzeniem obrzęku mózgu.
Kolejny dzień
Rano obudziłam się znowu półprzytomna. Wszystkie zmienione w nocy pampersy leżały zrzucone w zgrabny stosik pod drzwiami naszej sypialni. Nauczyliśmy się je zawijać przez sen w całkiem zgrabne pakunki. Dochodzące z sąsiedniego pokoju miauczenie głodnych kotów uświadomiło mi, że pora wreszcie wstać. Kawa już na mnie czekała – trzy kubki później wróciłam do swojego standardowego tempa życia. Udało mi się całkiem szybko uporać ze wszystkimi bieżącymi obowiązkami. Z każdym dniem po porodzie idzie mi coraz sprawniej. Przed usmażeniem naleśników na obiad miałam nawet chwilę na „prace biurowe” przy komputerze i posprzątanie dokumentów. O 15:45 czekała nas tylko jeszcze rutynowa wizyta u lekarza. Jak zwykle, wybraliśmy się na nią w rekordowym tempie, przecież do przychodni mamy raptem 5 minut. Wpadliśmy idealnie na czas.
Rutynowa kontrola
Lekarka położyła małą E. na jednorazowym podkładzie. Podczas gdy sprawdzała wszystkie odruchy, rozebrała z zabawnego kubraczka „I wasn’t born yesterday” i przeniosła ją na wagę. 4.220 kg w porównaniu z poporodowym 2870g zasłużyło na parę uśmiechów i pochwał (nad wyraz) skutecznego karmienia. 54 cm w odniesieniu do poprzednich 47 cm również zostało radośnie skomentowane. Takich samych oklasków nie zebrało niestety ciemiączko. Godzina 15:55, w przychodni nie ma już żadnego innego lekarza, który mógłby skonsultować wątpliwości lekarki. Wydaje jej się zbyt opuchnięte, więc mamy jechać do szpitala.
Barnakuten w Karolinska
Izba przyjęć szpitala dziecięcego imienia Astrid Lindgren w Solnej w Sztokholmie to raptem 15 min od naszego domu. Nie wiele myśląc, zatwierdziliśmy wspólnie: ”szybkie siku i jedziemy”. Z przychodni poszliśmy do domu po fotelik i pojechaliśmy do Szpitala Karolinska.
Porozwieszane na drzwiach wejściowych do Barnakuten (pol. Izba przyjęć) informacje dość skutecznie przypomniały nam o pandemii. W związku z tym dalej musiałam iść już sama, pchając przed sobą dziecko śpiące w foteliku samochodowym. Przede mną był tylko jeden chłopiec z ojcem.
Pierwszy wywiad medyczny zebrany był od nas tuż po wejściu. Poproszono mnie o dalsze oczekiwanie. Nie minęło 15 minut jak poproszono mnie do jednej z wielu sal.. Nasza miała numer 52. Wydaje mi się, że mogło być ich ze sto. Zaskoczyła mnie organizacja systemu przyjęć – oczekiwałam gabinetu z lekarzem i długiej kolejki przed drzwiami. Wręcz przeciwnie – każdy zgłaszający się po pomoc lokowany był w swojej sali z łazienką, a personel medyczny przychodził do pomieszczeń z głównego korytarza.
Izba przyjęć na pogotowiu
Sala była od teraz ”nasza”. Mała leżała na łóżku, była po kolei badana – najpierw przez pielęgniarki niższego szczebla (szw. undersköterska) oraz przez pielęgniarki (szw. sjuksköterska). Potem przyszła lekarka, a zaraz po niej drugi lekarz ciągnący za sobą ultrasonograf na kółkach. Robił usg podczas gdy ja karmiłam. Na wszystko miałam czas, nikt mnie nie popędzał, nikt mnie nie stresował, a wręcz przeciwnie – lekarz zachęcał mnie do karmienia, dał mi dużo przestrzeni. Nie czułam się niekomfortowo. Trochę zszokował mnie fakt, że podczas badania dociskał głowicę ultrasonografu do ciemiączka. Do tej pory sądziłam, że tam ”jest dziura”, i że się tego miejsca pod żadnym pozorem nie dotyka. Dowiedziałam się dwóch rzeczy: ciemiączko wyglada dość dobrze, a do tego można je normalnie dotykać.

Do lekarza od usg dołączyła druga lekarka. Zmierzyli, zważyli, popukali, postukali i kazali czekać. Niby wszystko wygląda na to, że jest w porządku, ale każda osoba dotykająca głowy mojej córki stwierdza, że ”czuje”. Postanowiają dokładnie sprawdzić. Wysiada mi batteria w telefonie, kończą mi się pampersy. Siedzimy dalej. Czy ja powinnam coś teraz zjeść? Widziałam gdzieś na korytarzu automat z batonami. Stres skutecznie zagłusza głód. Szybko zapominam o jedzeniu.
Drużyna w rozsypce
Mąż ciągle czeka na mnie w samochodzie. On nie ma kluczy do domu, ja nie mam nic żeby zostać na noc. Dostałam od niego wiadomość, że przed wejściem jest teraz ogromna kolejka. Zza drzwi dochodzi szmer zamieszania, słychać płacz cierpiących dzieci przerywany pojedynczymi krzykami. Pielęgniarka przynosi mi kilka pampersów. Za jakiś czas mówią mi, że zostajemy na noc. Ktoś ma po nas niebawem przyjść.
Parę godzin spędzonych na twardym krześle przypomniało mi, że równo miesiąc temu urodziłam. Odrętwienie przychodzi mi zaskakująco łatwo, dużo łatwiej niż parę miesięcy temu. Ból kręgosłupa zaczyna się już gdzieś z tyłu na plecach miedzy łopatkami, promieniuje w dół aż do czubków palców u stóp. W tej chwili ani trochę nie czuje się jakbym miała dojść do siebie. Minął miesiąc, a moje ciało udaje, że minęły jakieś 2 dni. W międzyczasie udało się zorganizować klucze, ładowarkę, torbę z paroma rzeczami z domu.
Oddział dziecięcy
W tym momencie w drzwiach pojawił się dwumetrowy chłopak z „vårds servis”. Przyszedł po nas, żeby pomoc nam w przeniesieniu się na innny oddział. Poprosiłam go o pomoc w zabraniu wózka. Chętnie pomógł. Zaprowadził nas do nowego pokoju i powiadomił obecną zmianę pielęgniarek ze już jesteśmy.
Dwie przemiłe pielęgniarki zbadały wszystkie odruchy, zmierzyły saturację. Spytały czy chcę spać z małą na jednym łóżku czy mają mi przywieźć ”spjälsäng” (pol. łóżeczko dziecięce). Nie wiele myśląc – biorę. Pytają czy coś potrzebuję, czy chcę coś do picia albo do jedzenia. Jest prawie północ. Przywiozły łóżeczko, a właściwie szpitalne dziecięce łóżko. Ma regulację poziomów materaca, opuszczane boki. Jest wygodnie wysokie – mogę położyć dziecko bez zastanawiania jak bardzo będzie bolało mnie kolejne pochylenie się do zmiany pieluchy.
Szpitalna sala
Pokój w którym jesteśmy ma jakieś 16m2. Za nic w świecie nie nazwałabym tego pomieszczenia salą. Po raz kolejny jestem w szpitalu w tym miesiącu, znowu czuje się bardziej jak w hotelu. Stoi tu duże łóżko dla pacjenta, składane łóżko dla rodzica, dowiezione łóżko szpitalne dla małego dziecka. Przypadkiem odkrywam, że fotel z podnóżkiem jest nieziemsko wygodny. Będę na nim karmić przez następne godziny, żałując że nie mam takiego w domu. Jest tu jeszcze stolik z dwoma krzesłami, telewizor, lustro, wieszaki na ubrania. Między drzwiami wejściowymi a łazienką jest umywalka z mydłem i płynem do dezynfekcji rąk, na ścianie wiszą pudełka z jednorazowymi rękawiczkami.
Łazienka
Mamy na wyłączność dużą łazienkę (ok. 10m2, może trochę więcej) z prysznicem, umywalką, przewijakiem, a nawet sterylizatorem do basenów i kaczek. Są płyny do mycia i dezynfekcji, jednorazowe podkłady, myjki (szw. tvättlappar), woreczki na wymioty, jednorazowe ręczniki, papier toaletowy. Nie ma tylko zwykłych ręczników, ale nie pytałam. Pewnie by przynieśli.
Jestem bardzo zmęczona, ale jednej rzeczy nie daje się nie zauważyć. Czystość jest na prawdę szpitalna. Toaleta lśni, umywalka i bateria bez śladów jakiegokolwiek używania… nawet śladów po sprzątaniu nie widać. Rozglądam się po rzeczach wystających ze ścian w poszukiwaniu chociaż śladu kurzu. Nie znalazłam… Po raz kolejny zastanawiam się gdzie jest normalność. Najwyższa pora chyba iść spać.
Noc
Dostałam dzbanek soku jabłkowego i kilka pieluch jednorazowych Libero. Myję się i kładę się na łóżku. Ból kręgosłupa rozpływa się po całym ciele. Zasypiam w ciągu paru minut. Noc była długa, ale spokojna. Pierwszy raz jestem całą noc z dzieckiem sam na sam. Zwykle mam dość mocny sen, boję się, że się nie obudzę, kiedy będzie płakać. Boję się, że obróci się na twarz i nie usłyszę jej wołania o pomoc. Śpię więc na pół gwizdka. Jakoś to będzie.
Wracamy
Ostatnią drzemkę kończy pielęgniarka pukająca do drzwi – młoda dziewczyna o gruzińskim nazwisku, na głowie ma opaskę z ogromnym czerwonym jabłkiem. Nie pamiętam już co sprawdzała. Po powrocie spytała czy chcę zjeść śniadanie i napić się kawy. Tego dnia (nieproszona) przyniesie mi jeszcze drugą kawę i obiad z deserem. Przypomni mi, że karmię i muszę o siebie dbać. Ma rację, ja trochę zapomniałam. Jestem jej niezmiernie wdzięczna.
Chwilę później przychodzi dwóch lekarzy na obchód. Nie wiem skąd, ale już wiedzą, że mówię trochę po szwedzku, ale mogą mówić do mnie też po angielsku. Przytakuję wydłużonym szwedzkim „a” przechodzącym w „o”. Neurolog albo neurochirurg (nie pamiętam) sprawdza odruchy. Robi to najdokładniej ze wszystkich poprzednich badających. Obrzęku nie stwierdzono. Powiadomią mnie jak dostaną opis drugiego usg.
O 12stej przychodzi po nas pielęgniarka z jabłkiem na głowie. Poszłyśmy razem na inne piętro na drugiego usg głowy.
O 14stej puka do drzwi lekarka z obchodu. Test COVID negatywny, z ciemiączkiem wszystko ok. Jedziemy do domu. Mogę zostać w sali jeszcze tyle ile tylko będę potrzebowała. Pielęgniarki wydają się być lekko zaskoczone, kiedy mówię im, że potrzebuję tylko jakieś 15 minut. Pakuję się, wracamy.